Noworocznie w Ostrołęce

19 stycznia 2024

W piątek, 12 stycznia 2024 roku w Ostrołęckim Centrum Kultury odbyło się tradycyjne spotkanie noworoczne organizowane przez posła do Parlamentu Europejskiego Jarosława Kalinowskiego w gronie ludowców, sympatyków ruchu ludowego, społeczników i samorządowców związanych z ziemią kurpiowską.

Zaproszenie Posła Jarosława Kalinowskiego oraz Zarządu Powiatowego PSL w Ostrołęce na czele z Krzysztofem Bałdygą przyjęła m.in. posłanka na Sejm RP, pani Żaneta Cwalina-Śliwowska, starosta ostrołęcki Stanisław Kubeł, starosta wyszkowski Wojciech Kozon, wójtowie gmin z powiatu ostrołęckiego i ostrowskiego, kandydaci Trzeciej Drogi w minionych wyborach parlamentarnych, ludowcy, liczne przedstawicielki kurpiowskich kół gospodyń wiejskich i organizacji rolniczych.

Ostrołęka, 12 stycznia 2024r.

Spotkanie jak zwykle było okazją do podsumowań, zwłaszcza że nowo rozpoczęty rok 2024 to czas ważnych dla Polski rocznic, między innymi 20-lecia wstąpienia naszego kraju do Unii Europejskiej. Nie sposób było także nie poruszyć bieżących kwestii politycznych, zwłaszcza problemów, przed jakimi stoi działający od zaledwie kilku tygodni rząd.

Poseł Jarosław Kalinowski mówił m.in. o wymiarze sprawiedliwości, który znajduje się w stanie katastrofalnym. Po 8 latach rządów PiSu można porównać go do „chronicznej, przewlekłej sepsy”, używając sformułowania prof. Ewy Łętowskiej. Wyprowadzenie z tego stanu będzie trudne i będzie trwało, co więcej - wymaga współpracy z prezydentem, który wprost odmawia współpracy w tej kwestii. Krajowa Rada Sądownictwa jest kompletnie upolityczniona, podobnie jak Trybunał Konstytucyjny. Bez uzdrowienia filarów demokratycznego państwa prawa trudno mówić o uzdrowieniu państwa, o przywracaniu standardów i respektowaniu praw obywatelskich.

Poseł Kalinowski mówił także o świadczeniach społecznych, m.in. 13 i 14. emeryturze, które z pewnością będą zachowane. Mało kto wie jednak, na co zwrócił uwagę Poseł, że emeryci sami sfinansowali sobie „trzynastki” i „czternastki”, opłacając wprowadzoną przez PiS nową, 9% składkę zdrowotną. Nie był to więc „prezent” od poprzedniej władzy.

Gospodarz poruszył także kwestię toczącej się za naszymi granicami wojny. Za chwilę miną 2 lata od wybuchu wojny w Ukrainie. Jeśli Ukrainie nie uda się obronić, Putin się nie zatrzyma. Dlatego wyzwanie zapewnienia bezpieczeństwa musi być dla nas absolutnie priorytetem. Poseł apelował, by szukać przyjaciół na Zachodzie, chodzi przecież o przyszłość i bezpieczeństwo naszych dzieci.

Swoje wystąpienie Poseł Jarosław Kalinowski zakończył podziękowaniem, które zgromadzeni na sali przyjęli gromkimi owacjami na stojąco:

-Chcę wam wszystkim najserdeczniej podziękować za 31 lat, bo tyle właśnie mija, od kiedy to waszą decyzją po raz pierwszy uzyskałem mandat posła na Sejm RP. 16 lat w Sejmie, 15 lat w Parlamencie Europejskim, różne funkcje, różne stanowiska. Będąc w tych różnych miejscach zawsze starałem się pamiętać, skąd jestem i kto powierzył mi mandat. Starałem się robić wszystko, by waszego zaufania nie zawieść. Mam wiele powodów do satysfakcji. Te 31 lat to nie tylko praca, ale też prawdziwie koleżeńska współpraca, przyjaźnie, bardzo osobiste znajomości. Wszystkim kolegom, koleżankom, znajomym, przyjaciołom, osobom spotkanym na tej drodze pragnę bardzo serdecznie podziękować.

Dzisiejsze spotkanie jest dla mnie ostatnim, na którym występuję w charakterze posła. Nie zamierzam startować w nadchodzących wyborach europejskich.

Za chwilę wystąpi przed nami Ludowy Zespół Artystyczny Promni im. Zofii Solarzowej działający od pięćdziesięciu lat przy SGGW w Warszawie. Dla mnie to bardzo szczególny zespół, poznałem w nim swoją żonę. W ubiegłym roku obchodziliśmy jubileusz 50-lecia „Promnych”. Jako student i członek zespołu wiele lat temu uczestniczyłem w przygotowaniach 10-lecia. Dla mnie osobiście zespół Promni to był uniwersytet ludowy. Miałem szczęście poznać Zofię Solarzową, która dla nas, tych, którzy byli w zespole na początku, była wielkim wzorem działacza ludowego, społecznego, pedagoga, która kształtowała nas i wskazywała, jakimi ludźmi powinniśmy się stać. Pamiętam do dziś jej wskazania z tamtego okresu. Uniwersytety ludowe, które prowadziła razem z mężem, nazywane były uniwersytetami orkanowymi. Solarzowa często nam cytowała fragment listu Władysława Orkana do Braci Podhalan, który stał się także mottem mojej drogi społecznej i politycznej:

Z wsią swoją rodzinną żyj,

wróć braciom, coś wiedzą zdobył,

nie przecinaj korzeni łączących cię z rodzinną ziemią,

choćbyś na krańcu świata się znalazł.

Starałem się być wierny temu przesłaniu, a za to, że spotkałem Was, drodzy Państwo, na tej swojej drodze, jeszcze raz wszystkim serdecznie dziękuję. Wszystkiego dobrego!

Wycinanki kurpiowskie wręcza pani Czesława Kaczyńska, twórczyni ludowa z Dylewa

PiS, odwlekając oddanie władzy, ośmiesza siebie, ośmiesza majestat państwa i drwi z narodu, który w demokratycznych wyborach zadecydował, że najwyższy czas przywrócić w Polsce demokratyczny ład. 15 października wyłoniła się nowa większość parlamentarna, czego PiS nie potrafi zaakceptować. Zamiast pogodzić się z porażką i z godnością zejść ze sceny, Zjednoczona Prawica uporczywie trzyma się władzy, jawnie kpiąc z 11,5mln Polaków, którzy głosowali na demokratyczną opozycję. W oczekiwaniu aż wyłoniona w wyborach klarowna większość parlamentarna przejmie ster państwa, zmuszeni jesteśmy obserwować polityczne cyrki i akrobacje odchodzącej władzy. Mogło i powinno być inaczej.

W bardzo optymistycznym wariancie w uzyskanie większości dla nowego, tzw. dwutygodniowego rządu Mateusza Morawieckiego wiarę pokładały chyba tylko dwie osoby: on sam i Andrzej Duda. Desygnując Morawieckiego na premiera i biorąc tym samym aktywny udział w pisowskiej farsie, prezydent pokazał niestety, że nie potrafi się wznieść ponad interes swojej byłej partii. Dał prawicy wiele tygodni pozostawania u władzy, choć było to sprzeczne z wolą i interesem obywateli. Te tygodnie, podczas których PiS mamił rzekomym budowaniem większości, są czasem straconym dla Polski. Ogromne zyski notuje za to PiS. Odchodząca władza dostała od prezydenta czas na okopanie swoich ludzi w instytucjach państwowych i na ostatni skok na kasę, czyli wyprowadzanie publicznych pieniędzy do propisowskich fundacji i instytucji piso-pochodnych, które w ostatnich miesiącach wyrastały jak grzyby po deszczu. Czas dany PiSowi to też zastawianie pułapek na nową większość i próba osłabienia morale obozu demokratycznego.

Mniej bądź bardziej zakulisowe okradanie państwa przykryć miały oficjalne zapewnienia premiera Morawieckiego o kuluarowych rozmowach z posłami różnych partii, które doprowadzą do zbudowania większości przez PiS i utworzenia kolejnego pisowskiego rządu. Mało kto zwrócił uwagę, że te „kuluarowe rozmowy” dotyczące „przejmowania posłów opozycji”, o ile w ogóle miały miejsce, nie mogły być niczym innym jak korupcją polityczną i kupczeniem stanowiskami. Korupcja właściwie została wbudowana w system sprawowania władzy przez Zjednoczoną Prawicę. To eksperci w handlu stanowiskami i różnymi korzyściami, by utrzymać/uzyskać władzę. PiS zdemoralizował system do tego stopnia, że przekupywanie polityków jest dziś postrzegane jako zjawisko powszednie, legalne, które właściwie nikogo nie razi, a mowa przecież o działaniach niegodnych. I choć przez 8 lat rządów Zjednoczona Prawica zrobiła wiele, by uodpornić Polaków na swoje niemoralne zachowania, każde przejście na stronę odchodzącej władzy budziłoby dziś społeczną odrazę i byłoby poważnym sprzeniewierzeniem wobec wyborców, którzy głosowali na Trzecią Drogę, na KO, czy na Lewicę ze względu na postulaty tych partii, a jednym z głównych było przecież wyciągnięcie państwa z chaosu, jaki wprowadził PiS, i przywrócenie demokratycznego porządku.

Premier Morawiecki wszystkim dookoła opowiadał bajki, jak to po cichu rozmawia między innymi z posłami PSL-u, choć wszyscy ludowcy zgodnie zapewniali, że nie są zainteresowani współpracą z PiSem - wszak politycy tej partii jeszcze niedawno wprost twierdzili, że ich celem jest likwidacja naszej formacji, obrażali nas i lżyli. Cała opozycja to byli „zdrajcy” albo „Niemcy”. Teraz pisowski wilk przystroił się w skórę owcy i snuje wizje, jak to dobrze byłoby wspólnie z Kosiniakiem-Kamyszem i Hołownią patrzeć w przyszłość i razem realizować jakieś „dekalogi” polskich spraw, co jest po prostu żenujące. Nikt nie da się na to nabrać, PiS nigdy nie szanował zasad demokracji, a o tym, jak na Nowogrodzkiej rozumie się współpracę koalicyjną, najlepiej pokazują smutne losy dotychczasowych politycznych przyjaciół PiSu, choćby Andrzeja Leppera i Jarosława Gowina. Trudno mówić nawet o elementarnym szacunku do politycznych oponentów, gdy już po wyborach przepełniony nienawiścią Jarosław Kaczyński porównuje swojego głównego konkurenta do „ostatniego lumpa”. Swoją drogą, życzę prezesowi, by jak najdłużej stał na czele PiSu – nikt bowiem nie szkodzi tej partii tak, jak jej założyciel i ostoja.

Niewybredne epitety pod adresem przeciwników to tylko jedna z przesłanek, że Zjednoczonej Prawicy trudno pożegnać się z władzą. Próby destabilizowania obrad nowo wybranego Sejmu to kolejna. Już na pierwszym posiedzeniu PiS próbował narzucić swoje narracje, których głównym celem jest wzbudzenie strachu w narodzie. Tym razem uchwycili się wątku rzekomej utraty suwerenności przez Polskę, która miała się dokonać podczas głosowań w Parlamencie Europejskim nad zmianą traktatów unijnych. Politycy PiS grzmieli z mównicy o niemieckim planie centralizacji UE, przekonywali, że koniec Polski jest bliski, Unia stanie się „superpaństwem”, a polskie dzieci będą mogły być wywożone za granicę. Absurd goni absurd.

 Dla jasności trzeba wyjaśnić, że Parlament Europejski może (podobnie jak np. rządy państw członkowskich) proponować zmiany traktatowe, i choć właśnie to zrobił, prawdopodobieństwo wejścia ich w życie właściwie jest zerowe. Jako polscy posłowie w PE w zdecydowanej większości głosowaliśmy przeciwko „Sprawozdaniu w sprawie wniosków Parlamentu Europejskiego dotyczących zmian Traktatów”. Warto jednak wyjaśnić, skąd w ogóle wziął się taki dokument.

Przez wiele miesięcy w całej UE odbywały się spotkania i debaty w ramach tzw. Konferencji o Przyszłości Europy powołanej przez trzy instytucje unijne: Komisję, Radę i Parlament Europejski. Udział w nich brały różne środowiska, instytucje, organizacje i zwykli obywatele, dla których była to okazja do podzielenia się pomysłami na temat tego, jak udoskonalić i usprawnić działania Unii Europejskiej. W toku dyskusji zebrano kilkaset bardzo różnych, także rewolucyjnych oraz bardzo ambitnych rekomendacji, wśród nich również takie, których wprowadzenie wymagałoby zmiany traktatów. Na bazie tych rekomendacji, działająca w Parlamencie Europejskim komisja konstytucyjna przygotowała dokument, o który kruszy dziś kopie odchodząca władza, chociaż jej reprezentant, poseł Saryusz-Wolski też długi czas nad nim pracował. Dokument znalazł wystarczające poparcie w Parlamencie Europejskim, by zostać przegłosowanym. Teraz trafi na najbliższą Radę UE, który może przekazać go na szczyt Rady Europejskiej. Następnie może być skierowany do zbadania przez tzw. konwent, którego częścią są rządy i parlamenty krajowe. Żeby jakiekolwiek zmiany weszły w życie potrzebna jest jednogłośna zgoda wszystkich państw członkowskich. Nie tylko Donald Tusk zapowiedział już, że zmiany są zbyt daleko idące, by Polska mogła się na nie zgodzić. Kilka innych państw członkowskich również zapowiedziało swoje weto, co właściwie kończy dyskusję nad dokumentem. Na pewno nie jest to temat fundamentalny, nad którym musi natychmiastowo pochylić się polski Sejm.

PiS jednak trwa w antyunijnym uniesieniu i tak jak było przez osiem ostatnich lat wykorzystuje Unię Europejską jako broń polityczną do straszenia Polaków. Niestety nic nie wskazuje na to, by w najbliższej przyszłości miało się to zmienić.

Jarosław Kalinowski

Poseł do Parlamentu Europejskiego

„To kwestia dni, kiedy lista firm, które zarobiły na imporcie zboża z Ukrainy, zostanie opublikowana” – grzmiał nowo powołany minister rolnictwa, Robert Telus. Tych dni minęło już ponad 160, a zbożowi hochsztaplerzy wciąż pozostają anonimowi. Tak odważny w swych deklaracjach na początku sprawowania urzędu następca zdymisjonowanego z powodu kryzysu zbożowego Henryka Kowalczyka dziś kluczy jak typowy przedstawiciel PiS. Okazało się, że władza jednak nie może listy opublikować, pojawiło się wiele przeszkód. Gdy trzeba chronić swoich, obowiązuje „tajemnica handlowa”, „tajemnica skarbowa”, „sprawa prokuratury”.

Podobne rozchwianie i niemoc wyłaniają się z wszelkich pozorowanych działań, jakie na użytek propagandy proponują rządzący. W kwietniu Jarosław Kaczyński, nieformalny przywódca narodu, ogłaszał „zdecydowaną i twardą” decyzję o absolutnym zakazie przywozu jakichkolwiek produktów z Ukrainy. Prężenie muskułów trwało zaledwie kilkanaście dni, po czym rządzący po cichutku wycofywali kolejne zakazy. Co ciekawe kilka tygodni później europosłowie PiS głosowali w Parlamencie Europejskim za przedłużeniem o rok bezcłowego handlu z Ukrainą. Czy można domagać się zakazu importu, a jednocześnie opowiadać się za tym, by był bezcłowy? – PiS nie raz udowodnił, że zdolny jest nie do takich godzących w zdrowy rozum szpagatów. Równie niezdecydowany jest oddelegowany przez PiS unijny komisarz ds. rolnictwa Janusz Wojciechowski, który w lutym, gdy nasi rolnicy alarmowali, że ukraińskie ziarno zalewa rynek, twierdził, że zboże z Ukrainy jest pożądane na europejskim rynku, ale od miesięcy kluczy w sprawie rozwiązania kryzysów, jakie ukraińskie zboże i inne produkty generują na europejskim, zwłaszcza polskim rynku.

Problem przestaje być klarowny i coraz trudniej nadążyć za rozwojem sytuacji. Od początku była mowa o pomocy Ukrainie w zorganizowaniu tranzytu towarów, które nie mogły być dostarczone na rynki docelowe ze względu na zablokowanie przez Rosję tradycyjnych dróg transportu przez Morze Czarne. W tym celu miały powstać korytarze solidarnościowe między innymi przez Polskę i nie budziło to niczyich sprzeciwów. Jednak polski rząd nawet tak prostej rzeczy jak zorganizowanie sprawnego tranzytu niestety nie był w stanie zorganizować. Artykuły rolno-spożywcze, które miały tylko przejechać przez nasz kraj, zalały Polskę i doprowadziły do ogromnego kryzysu w naszym rolnictwie.  

Przez wiele miesięcy rządzący nie zrobili absolutnie nic, by skutecznie i bez szkody dla polskich rolników i stosunków polsko-ukraińskich rozwiązać problem z zalewającymi Polskę produktami z Ukrainy i udrożnić tranzyt – nie zainwestowali w infrastrukturę, nie zwiększyli taboru ani przepustowości terminali, nie zakupili kontenerów. Nawet obiecane przez Amerykanów silosy, które miały być budowane w pobliżu granicy z Ukrainą pozostają sukcesami na papierze. Dla porównania o wiele mniejsza i słabsza od Polski Rumunia, zmagająca się z podobnymi problemami jak my, zainwestowała środki unijne w rozbudowę portu w Konstancy, poprawiła stan techniczny szlaków kolejowych, buduje nowe drogi dojazdowe do portu, kształci pilotów łodzi motorowych i prowadzi prace na Dunaju, by z rzeki korzystało więcej barek. Docelowo port ma być w stanie przewozić do 4 mln ton zboża miesięcznie, co de facto rozwiązałoby problem z ukraińskim ziarnem. Rumuni jeszcze na tym dobrze zarobią. Inwestycje w polską infrastrukturę transportową także są koniecznością. Nie tylko ze względu na wojnę na Ukrainie, która nie wiadomo kiedy się skończy. Polska staje się jednym z największych eksporterów zboża. Powinno więc być to zrobione dla polskiej gospodarki, a przede wszystkim w interesie polskich rolników.

Tymczasem najnowszy pomysł polskiego ministra rolnictwa to scedowanie kontroli zboża tranzytowanego przez Polskę na naszych partnerów z Litwy – czyli zboże z Ukrainy przejedzie przez Polskę, trafi do Kłajpedy, Litwini sprawdzą jego jakość, a jak się okaże nieakceptowalna? Wróci do Polski? Jak można chwalić się rezygnacją z kontroli jakościowej, gdy w naszym kraju funkcjonuje pięć różnych inspekcji zajmujących się kontrolą żywności? Lepiej oddać prerogatywy innym państwom niż doinwestować i unowocześnić polskie służby kontrolne? Przecież od tego zaczął się problem – to Polska wystąpiła przed szereg i zaniechała jakościowego sprawdzania wwożonych do naszego kraju (i do Unii Europejskiej) produktów z Ukrainy. Wiosną 2022 roku zrobili wszystko, by maksymalnie upłynnić wwóz towarów ukraińskich. To wtedy pojawiło się „zboże techniczne”, a razem z nim rozpoczęło się eldorado dla wszelkiej maści spekulantów i  rozpoczął się dramat polskich rolników.

Ten dramat trwa, a mimo to dobre samopoczucie nie opuszcza pisowskich decydentów. Problemem jest nie tylko nieszczelny tranzyt. Obecnie na agendzie jest embargo na import artykułów rolno-spożywczych z Ukrainy na teren Unii Europejskiej, w tym także Polski. Jesteśmy częścią wspólnego rynku. Odpowiadając na problemy rolników z krajów przyfrontowych, w maju Komisja Europejska wprowadziła zakaz importu określonych produktów rolnych z Ukrainy do Bułgarii, Węgier, Polski, Rumunii i Słowacji. Tranzyt cały czas był dozwolony. Embargo obowiązywało do 15 września. Polski rząd miał 5 miesięcy na rozmowy, przekonywanie do swoich racji, budowanie sojuszy i tłumaczenie unijnym partnerom, że w narodowym polskim interesie jest ochrona naszego rolnictwa i embargo powinno zostać przedłużone. PiS intensywnie macha szabelką na polskim podwórku, popisując się przed swoim elektoratem, ale gdy potrzeba ciężkiej pracy, mądrej i skutecznej dyplomacji na niwie brukselskiej, to ich ułańska fantazja gdzieś znika, a ręce okazują się mieć związane. Nie potrafią nawet wypracować jasnego spójnego stanowiska  (vide: głosowanie nad bezcłowym handlem z Ukrainą). Zresztą jak negocjować z partnerami, na których PiS nieustannie pokrzykuje i obraża?

Komisja Europejska, w której – podkreślmy - Polska ma swojego przedstawiciela z PiS, uznała, że państwa przyfrontowe poradziły sobie z problemem i zniosła embargo, więc polski rząd samowolnie i wbrew unijnemu prawu wprowadził własny zakaz. W odpowiedzi Ukraina weszła na drogę prawną i wniosła skargę do Światowej Organizacji Handlu. I tu po raz kolejny objawiła się indolencja rządzących, którzy zamiast rozmawiać i używać dyplomacji, zaczęli obrażać. Polska, która jeszcze niedawno była przykładem dla świata i chwaliła się gościnnością swoich obywateli, którzy otworzyli swoje domy dla Ukraińców, obecnie uprawia „polityczne szmalcownictwo” – nie jest to moje określenie, ale polityka Zjednoczonej Prawicy, byłego ministra spraw zagranicznych, Jacka Czaputowicza. Powiedział zresztą więcej: „są państwa silne jak lwy, są państwa przebiegłe jak lisy i są państwa jak hieny i szakale. I my prowadzimy taką politykę hien i szakali”. Potwierdza to niefortunna – delikatnie mówiąc - wypowiedź prezydenta Dudy, który stwierdził, że Ukraina zachowuje się jak tonący, który chwyta się brzytwy. Takich tanich retorycznych antyukraińskich chwytów PiS chwyta się akurat przed wyborami, gdy walczy o głosy z radykalną Konfederacją. Nie tylko antyukraińskość zaczęła nagle łączyć te dwie formacje. PiS coraz śmielej twierdzi, że to Zachód, czyli Unia Europejska, jest większym zagrożeniem dla Polski niż Wschód, czyli Putin.

Wiadomo, że międzynarodowe zobowiązania nic nie znaczą dla rządu Zjednoczonej Prawicy, są gotowi pogwałcić każdą umowę, bo najważniejszy jest pospolity interes partyjny. Takim interesem kieruje się obecne kierownictwo ministerstwa spraw zagranicznych. Minister Rau ostentacyjnie zlekceważył udział w spotkaniu ministrów spraw zagranicznych UE w Kijowie. W tym samym czasie ponoć chorował na covid, ale wirus nie przeszkodził mu w uczestnictwie w konwencji PiSu. Polscy przedstawiciele nie byli także obecni na spotkaniu prezydenta Zelenskiego z firmami zbrojeniowymi, na którym omawiano perspektywy partnerstwa i wspólnej produkcji broni. Polska zignorowała zaproszenie, z którego skorzystali Czesi, Turcy, Szwedzi czy Niemcy. Tak się działa na szkodę polskich firm, które mogłyby zawrzeć korzystne kontrakty. A i tak minister Rau stwierdzi, że to tylko „okres dekoniunktury” w relacjach Polski z Ukrainą.

Powiedzieć, że polska dyplomacja jest nieudolna, to nic nie powiedzieć. Sprowadzona do machania szabelką na oślep, jest szkodliwa dla naszych narodowych interesów. Warto też mieć na uwadze, że prężenie muskułów to zwykle przejaw słabości.

Jarosław Kalinowski

Poseł do Parlamentu Europejskiego

4 września 2023 roku w siedzibie Federacji Gospodarki Żywnościowej RP odbyło się spotkanie przedstawicieli sektora rolno-spożywczego z posłami do Parlamentu Europejskiego, Jarosławem Kalinowskim i Adamem Jarubasem. W Brukseli posłowie pracują w komisji rolnej (poseł Kalinowski) i komisji środowiska (poseł Jarubas), toteż wymiana bieżących informacji nt. toczących się w Parlamencie prac związanych z sektorem rolnym, ale też wysłuchanie poglądów i niepokojów trapiących polskich producentów rolno-spożywczych były głównym celem organizowanego już po raz kolejny spotkania. Spotkaniu przewodniczył prezes zarządu FGŻ, Krzysztof Nykiel.

Poseł Jarosław Kalinowski rozpoczął od kwestii kluczowej dla polskich rolników, a związanej z wypłatą płatności bezpośrednich. W polskim Planie Strategicznym dokonano korekty pozwalającej na ryczałtową wypłatę dopłat w kwocie 225 euro dla właścicieli gospodarstw rolnych do 5ha, bez spełnienia przez nich jakichkolwiek wymogów. Pieniądze te w zdecydowanej większości nie trafią do rolników, zważywszy że – wedle szacunków – 90% podmiotów z tej kategorii w ogóle nie prowadzi działalności rolniczej. Jest to zabieg wyłącznie propagandowy przed zbliżającymi się wyborami parlamentarnymi.

Poseł przypomniał także, że Plan Strategiczny zakłada wydatek jedynie 200 mln euro na inwestycje w gospodarstwach rolnych (na całe 5 lat), co także pokazuje, że rolnicy nie są priorytetem w przygotowanym przez rząd Planie Strategicznym. Zwłaszcza że ten sam Plan zakłada przesunięcie 1 mld 900 mln euro z II filaru, z którego korzystają wyłącznie rolnicy, do filaru I, by propagandowo podnieść poziom dopłat bezpośrednich. Jest to skandaliczne, bo połowa tych pieniędzy de facto nie trafi do rolników.

Poseł Adam Jarubas dodał, że fatalnie prezentuje się sytuacja związana z ekoschematami zapisanymi w Planie Strategicznym. Rząd przespał czas, gdy rolnicy powinni być poinformowani o nowych zasadach przyznawania płatności i realizowaniu ekoschematów. W konsekwencji, tu poseł powołał się na przykład Bochni, na 3 tysiące złożonych wniosków, jedynie 100 zawierało ekoschematy. Za chwilę stanie się jasne, że płatność podstawowa będzie niższa (ze 180 euro spadnie do 118 euro), dlatego rząd wymyślił „płatność ryczałtową”. Zresztą tu też widać ogromne niedopracowanie – termin składania formularzy „żądania przyznania płatności dla małych gospodarstw”, czyli płatności ryczałtowej należało złożyć do 31 sierpnia; złożyło go jedynie 190 tysięcy gospodarstw. Nawet połowa tych, którzy powinni złożyć wnioski, nie zrobiła tego.

Poseł Jarosław Kalinowski poruszył kwestię problemów powodowanych przez towary napływające z Ukrainy:

-To potężny problem i jedynie namiastka tego, co czeka nasze rolnictwo, gdy wojna się skończy. Mam jednak wrażenie, że wejście Ukrainy na ścieżkę integracji z UE może być lepsze dla naszego rolnictwa, niż sytuacja obecna, gdy Ukraina jest de facto członkiem jednolitego rynku, ale nie obowiązują jej żadne zasady, standardy i obowiązki, z jakich muszą wywiązywać się polscy, czyli unijni producenci. Tę wolną amerykankę na razie najbardziej odczuli producenci zboża.

W tym kontekście nie bez znaczenia jest fakt, że zanim Unia zdecydowała o zniesieniu ceł na ukraińskie produkty rolne, polski rząd podpisał umowę o ułatwieniu przepływu towarów rolnych z Ukrainy, w konsekwencji czego Polska właściwie zrezygnowała z kontroli jakościowej produktów ukraińskich. To wtedy pojawiło się „zboże techniczne” i problemy, z którymi polscy rolnicy zmagają się do dziś.

Znaczącym w tym kontekście jest fakt, że w bieżącym roku, pomimo wojny, Ukraina szacuje zbiory zbóż łącznie z oleistymi na ok. 76 mln ton, z czego 40% chciałaby wyeksportować.

***

Poseł Adam Jarubas podjął temat Zielonego Ładu i trudności, z jakimi w pracy nad tym ambitnym programem spotykają się posłowie w Parlamencie Europejskim. Choć przedstawione przez Komisję Europejską, przede wszystkim firmującego Zielony Ład komisarza (do sierpnia 2023) Franza Timmermansa założenia trudno nie uznać za kierunkowo słuszne, realizacja wielu z nich w praktyce pozostaje niemożliwa. Sprowadzenie ambitnych założeń na pragmatyczne tory to główne zadanie, jakie stawiają przed sobą posłowie EPL. Z ramienia polskiej delegacji nad zapisami Zielonego ładu pracowały dwie osoby – posłowie Jerzy Buzek i Adam Jarubas – którzy wykonali tytaniczną pracę. Wiele satysfakcjonujących poprawek łagodzących pierwotne propozycje zostało przyjętych przez Parlament Europejski. Niestety w finalnym głosowaniu głosami Zielonych i socjalistów, według których cele zostały zbytnio złagodzone, oraz głosami EKR (w większości posłowie PiS), którzy z zasady są przeciw, ostateczne dossier zostało odrzucone.

Poseł Adam Jarubas przedstawił aktualny stan prac Parlamentu Europejskiego nad dwoma szczególnie istotnymi dla zebranych zagadnieniami. Pierwszy dotyczy nowych technik genomowych, gdzie główną ideą jest wspieranie bardziej odpornych roślin, takich, które wymagają mniej pestycydów, mniej nawozów i mniej wody. Prace nad odpowiednią dyrektywą są na bardzo początkowym etapie –  5 lipca Komisja Europejska złożyła projekt w Parlamencie, obecnie znajduje się on w wykazie prac komisji środowiska (ENVI). Jak dodał uczestniczący w spotkaniu Marek Przeździak, główny problem polega na tym, że zatwierdzenie odmian roślin wyprodukowanych za pomocą nowych technik podlega tej samej procedurze co zatwierdzanie roślin genetycznie modyfikowanych, mimo że nie ma nic wspólnego z GMO. Procedura zatwierdzania trwa latami, wymaga ogromnego nakładu pracy i kosztów, które nie są w ogóle potrzebne.

Na bardziej zaawansowanym etapie znajduje się rozporządzenie w sprawie opakowań i odpadów opakowaniowych, które jeszcze we wrześniu powinno być głosowane w komisji ENVI. Zgłoszono do niego ponad 2700 poprawek. Generalnym kierunkiem opracowywanego rozporządzenia jest ambitne zwiększenie wykorzystania materiałów pochodzących z recyklingu –  założeniem jest na przykład, by do 2030 roku wszystkie opakowania nadawały się do ponownego użycia, a butelki spożywcze składały się z minimum 30% recyklatu. Według pana Marka Przeździaka - o ile drugi postulat dotyczący butelek jest możliwy do realizacji, o tyle wymogi związane z produkcją opakowań do żywności są na tyle restrykcyjne, że wykonanie pierwszego postulatu jest właściwie niemożliwe. W tej chwili nie ma żadnej technologii, która pozwalałaby na otrzymanie czystego recyklatu, który spełniałby wymogi bezpieczeństwa żywności. Mówi się o recyklingu chemicznym, ale ta metoda jest na etapie badań. W związku z powyższym właściwym byłoby nie wprowadzać obowiązku recyklatu w opakowaniach do żywności, dopóki nie powstanie odpowiednia ku temu technologia zapewniająca zarazem bezpieczeństwo żywności.

Zainteresowanie zebranych dotyczyło także legislacji związanej z dobrostanem zwierząt i obaw – tu branży drobiarskiej – związanych z planowanymi nowymi regulacjami. Obok ambitnych założeń Zielonego Ładu, to problem ukraiński traktowany jest obecnie jako główne zagrożenie dla naszych producentów. Swoje obawy związane z konkurencją ze strony Ukrainy wyrazili producenci cukru czy rzepaku.

W ocenie posła Jarosława Kalinowskiego w najbliższej przyszłości jeszcze ważniejsza niż do tej pory będzie współpraca na linii producenci żywności – legislatorzy. Trzeba aktywnie walczyć o to, by nie zniszczyć naszego rolnictwa przy okazji wprowadzania wysokich wymogów Zielonego Ładu. Przed nami także ułożenie relacji  UE-Ukraina w sektorze rolnym. Bez aktywnego włączania się w proces decyzyjny podmiotów, których bezpośrednio on dotyczy, bez punktowania pomysłów, które godzą w konkurencyjność naszego rolnictwa, nie uda się obronić naszej produkcji.

Drodzy Rolnicy, Szanowni Państwo,

Dożynki to ten moment w roku, na który wszyscy rolnicy wyczekują z niecierpliwością. Kończące się żniwa są ukoronowaniem ciężkiej pracy, są czasem podsumowań, chwilowego odpoczynku od codziennych bolączek. Powinny być czasem radości.

Niestety w ostatnich miesiącach my, rolnicy, niewiele mamy powodów do zadowolenia. Trudno cieszyć się z najlepszych nawet zbiorów, gdy towarzyszy nam niepewność jutra, gdy okazuje się, że nasz trud nie znajduje odzwierciedlenia w opłacalności produkcji i nie zapewnia nam godnego bytu i przewidywalnej przyszłości dla naszych dzieci. W trudnej sytuacji wojny za naszą wschodnią granicą, której koszty ponoszą polscy rolnicy, w sytuacji nieopanowanej inflacji, suszy, zawirowań cenowych i kryzysów na rynkach zbóż czy trzody chlewnej, mamy prawo oczekiwać rzeczywistego wsparcia od osób odpowiedzialnych za polskie rolnictwo , a nie tylko pięknych słów i klepania po plecach.

Jako reprezentant polskich rolników w Parlamencie Europejskim i jako rolnik, który od ponad czterdziestu lat na mazowieckiej wsi uprawia ziemię ojca i dziada, apelowałem do najważniejszych osób w państwie o wprowadzenie definicji „rolnika aktywnego zawodowo”, co uważam za kwestię fundamentalną dla rozwoju polskiego rolnictwa, pozwalającą ukrócić patologie, a zarazem ukierunkować i zwiększyć wsparcie dla tych, którzy rzeczywiście orzą i sieją. Władza jednak nie była zainteresowana rozwiązaniem problemów toczących polskie rolnictwo - za jej zaniechania zapłacimy niestety my, rolnicy. Mimo wszystko głęboko wierzę, że zbliżająca się jesień przyniesie zmiany, które zapoczątkują lepszy czas dla polskiej wsi i polskiego rolnika.

Wszystkim przeżywającym Święto Plonów życzę zdrowia, pomyślności i wszelkiej radości. Ufając w pomyślne jutro, pozdrawiam serdecznie

Jarosław Kalinowski

Poseł do Parlamentu Europejskiego

Warszawa, Święto Plonów 2023

„Kradzieże, rozboje i zamieszki we Francji – czy taki obraz chcielibyśmy widzieć w Polsce?” – pytał z zatroskaną miną premier Morawiecki po zakończeniu unijnego szczytu w Brukseli. Każdy przytomny pomyślałby, że to prosty zabieg retoryczny, bo odpowiedź jest przecież oczywista. Partia władzy chyba jednak wcale nie jest tego taka pewna, skoro zamierza wydać miliony złotych, by zorganizować referendum w sprawie migracji, które miałoby się odbyć w dniu wyborów parlamentarnych. Pytanie, jakie rząd chce zadać Polakom, wciąż nie jest znane, ale wiadomo, że rządzący zdolni są do każdej podłości i manipulacji.

Trudna sytuacja we Francji, która powinna być dla nas lekcją, jak nie prowadzić polityki migracyjnej, wykorzystywana jest do wzbudzania strachu w Polakach. Polityczni piromani ze Zjednoczonej Prawicy znowu wyczuli krew i upatrują politycznego złota w szczuciu na uchodźców/migrantów. Dobrze wiedzą, jak się to robi, wszak sięgają po sprawdzone metody, które w 2015 roku pozwoliły im przejąć władzę. Osiem lat temu, zaraz po tym, gdy zaczęli rządzić, odwrócili się plecami od naszych partnerów europejskich, którzy zmagali się z kryzysem migracyjnym. PiS uznało wtedy, że problem Włoch czy Grecji, to nie nasza sprawa i odmówiło europejskiej solidarności. Wtedy to znany globtroter Jarosław Kaczyński straszył pasożytami roznoszonymi przez migrantów. Ale wbrew temu, co powtarza Morawiecki, sytuacja w 2023 w przypadku naszego kraju jest diametralnie różna niż była osiem lat temu, gdy polski rząd stanął okoniem wobec unijnych prób rozwiązania problemu migracji.

Polska 2023 roku sama jest państwem znajdującym się pod ogromną presją migracyjną: od 2015 roku liczba osób przybywających do naszego kraju wzrosła niebotycznie, przyjęliśmy miliony Ukraińców, którzy uciekali przed dramatem wojny; udzieliliśmy schronienia 300 000 Białorusinów. Na granicy z Białorusią toczy się wojna hybrydowa, a pomimo muru, który miał rozwiązać problem nielegalnej migracji, co miesiąc do Polski przedostają się tysiące ludzi, którym w jego pokonaniu pomagają białoruskie służby, a w transporcie na zachód zorganizowane gangi. Podczas gdy ministrowie Błaszczak i Kamiński organizują żenujące konferencje przedstawiające migrantów jako zoofili, a Jarosław Kaczyński urządza sobie nadgraniczne wycieczki i, prezentując się na tle muru, opowiada bajki o tym, jak to polskie władze zatrzymały ofensywę Łukaszenki i Putina, szlak przerzutowy przez Polskę ma się niestety świetnie. Zajmujący się tą tematyką donoszą, że w porównaniu ze szlakiem przez Morze Śródziemne droga przez nasz kraj jest dla migrantów dużo tańsza, łatwiejsza do przebycia i bezpieczniejsza. Wystarczy spojrzeć na liczby: mimo płotu od stycznia do maja bieżącego roku Straż Graniczna odnotowała 12 tysięcy prób nielegalnego przejścia granicy polsko-białoruskiej, zatrzymano ponad 100 przemytników. Jednocześnie do końca kwietnia Niemcy zatrzymali ok. 8 tysięcy migrantów, którzy dostali się tam przez Polskę. Nikt nie wie, ilu niezidentyfikowanych i niesprawdzonych, potencjalnie więc niebezpiecznych migrantów, których nie zatrzymała Straż Graniczna, codziennie przemieszcza się przez nasz kraj.

Unijny Pakt Migracyjny, którego jedynym przeciwnikiem, oprócz Węgier, pozostaje Polska, zawiera rozwiązania dotyczące tzw. instrumentalizacji migracji, które wprost dotyczą Białorusi, uznając ją za państwo, które próbuje destabilizować Unię poprzez wykorzystanie migrantów. Sam Pakt Migracyjny to 13 aktów prawnych i 150 stron przepisów. W Polsce mówi się jedynie o sprzeciwie względem przymusowej relokacji. I rację ma Mateusz Morawiecki, gdy stwierdza, że nie rozwiązuje ona problemu migracji, co ma uzasadniać kategoryczny sprzeciw polskiego rządu wobec proponowanych przez Unię rozwiązań. Tyle że w Pakcie Migracyjnym nie ma mechanizmu przymusowej relokacji. Są za to inne rozwiązania, których Polska mogłaby być beneficjentem.

To państwa członkowskie decydują, w jaki sposób pomogą krajom zmagającym się z problemem nasilonej migracji. Mogą uchodźców przyjmować u siebie, mogą udzielić „pomocy operacyjnej”, mogą też ograniczyć swoje wsparcie do przekazania pieniędzy – to rozwiązanie jeszcze kilka lat temu proponował sam Kaczyński, gdy w Unii wprowadzano przymusową relokację. Teraz finansową formę solidarności europejskiej Morawiecki uznaje za karę i wielką krzywdę, choć przekonuje zarazem, że Unia musi zwiększyć finansowanie służące ochronie granic i walce z przemytnikami.

Państwa członkowskie mogą też być zwolnione z mechanizmu solidarności, jak Czechy, które oficjalnie zadeklarowały, że sytuacja ich kraju jest trudna ze względu na dużą liczbę uchodźców przyjętych z Ukrainy. Polska również mogłaby uzyskać takie „zwolnienie” - ze względu na sytuację na granicy nasza pozycja negocjacyjna jest przecież nieporównywanie lepsza niż w przypadku Czech. Morawiecki jednak na nic podobnego się nie zdobędzie, bo wtedy upadłby stworzony przez PiS mit o obowiązkowej relokacji i okazałoby się, że referendum nie ma najmniejszego sensu.

Orędownikiem mechanizmów zawartych w Pakcie Migracyjnym jest nawet nowa ulubienica naszej prawicy, Giorgia Meloni, premier szczególnie doświadczonych migracją Włoch, która na początku lipca przyjechała do Warszawy, by namawiać swoich polskich kolegów do zmiany stanowiska. Meloni, w przeciwieństwie do Morawieckiego, rozumie znaczenie Paktu Migracyjnego dla krajów dotkniętych wzmożoną migracją. Co więcej, to właśnie Włosi domagali się wprowadzenia przymusowej relokacji, gdyż potrzebują wsparcia w rozpatrywaniu wniosków azylowych. Sytuacja na Morzu Śródziemnym wciąż pozostaje bardzo trudna – miesiąc temu na wodach greckich zatonął kuter rybacki, zginęło 650 (!) osób. Nie kojarzę, by którykolwiek z największych obrońców nauki i dobrego imienia papieża Jana Pawła II, pochylił się nad tą ogromną tragedią. Gdyby Kaczyński z PiS-em rządził Egiptem ponad 2000 lat temu, uciekająca przed Herodem Święta Rodzina raczej nie znalazłaby schronienia nad Nilem.

Głównym celem paktu jest europejska solidarność, która ma polegać na tym, by nie zostawiać samego żadnego z państw, które dotyka wzmożona migracja. Tej solidarności jako Polska bardzo potrzebujemy. „Solidarność” to jednak pojęcie obce dla polityków Zjednoczonej Prawicy, choć przecież mogli zobaczyć, na czym polega choćby wtedy, gdy Polacy ruszyli pomagać uciekającym przed wojną Ukraińcom. Był to ruch całkowicie oddolny, zdumiona władza biernie się mu przyglądała, by następnie spijać śmietankę międzynarodowych pochwał za postawę Polaków. Niestety nawet tego PiS nie potrafił przekuć w realne i dostępne na wyciągnięcie ręki unijne wsparcie finansowe dla tych, którzy przyjmowali pod swój dach potrzebujących Ukraińców.

Obłudy w postawie Zjednoczonej Prawicy jest zresztą więcej. Pozostaje paradoksem, że rząd, który zapewnia, iż dzięki jego staraniom żaden uchodźca nie przeciśnie się przez granicę, bo „Polska to nasz skarb, który musimy chronić” (Morawiecki), w tym samym czasie lekką ręką wpuszcza do Polski setki tysięcy migrantów ekonomicznych. Ostatnio głośno o „gastarbeiterach Obajtka”, czyli miasteczku islamskich imigrantów powstającym pod Płockiem, którzy mają pracować przy rozbudowie rafinerii. Tylko według oficjalnych danych ZUS w latach 2015-2022 w Polsce nastąpił 59-krotny wzrost migracji z Gruzji, przybyło 39 razy więcej migrantów z Turkmenistanu, 39 razy więcej migrantów z Indonezji. Oczywiście nie wszyscy migranci podejmują legalną pracę, ale nawet mając to na uwadze, ten skromny wycinek pokazuje, że polski rząd mówi jedno, a robi drugie.

Bez migracji Polska nie będzie się rozwijać, to oczywiste, że potrzebujemy migrantów. Ale skoro ich potrzebujemy, to potrzebujemy też jasnej, długofalowej i mądrej polityki migracyjnej. Na razie (od ośmiu lat) polski rząd nie ma na nią żadnego pomysłu, przez co panuje u nas prawdziwie wolna migracyjna amerykanka. Ten problem będzie się pogłębiał i nie rozwiąże go referendum, które rządzący wcześniej podleją antyimigranckim sosem.

Jarosław Kalinowski

Poseł do Parlamentu Europejskiego

3 czerwca 2023r. wyruszyła z Warszawy kolejna wycieczka organizowana przez posła do Parlamentu Europejskiego Jarosława Kalinowskiego, której celem była wizyta w centrum europejskiej demokracji i poznanie działania Unii Europejskiej.

Oprócz spotkania z posłem Jarosławem Kalinowskim, który opowiedział o praktyce pracy europosła i aktualnych zagadnieniach, jakimi zajmuje się w Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi Parlamentu Europejskiego, grupa studyjna zwiedziła salę plenarną Parlamentu w Brukseli oraz wysłuchała bardzo ciekawej prelekcji pana Piotra Wolskiego, pracownika Działu Wizyt i Seminariów Parlamentu Europejskiego.

Z historią europejskiej integracji goście posła Kalinowskiego zapoznali się z kolei podczas wizyty w Parlamentarium. O tym, że Belgia to nie tylko życie urzędników w Brukseli, ale też warte odwiedzenia państwo z piękną architekturą i fascynującą kulturą, wycieczkowiecze przekonali się dzięki przewodniczkom, które pokazały im uroki Brukseli i Antwerpii.

27 maja 2023 roku w gmachu Biblioteki SGGW odbyła się międzypokoleniowa konferencja „Zofia Solarzowa i Jej Promni” zorganizowana w ramach obchodów 50-lecia Ludowego Zespołu Artystycznego „Promni”.

Spotkanie zorganizowane było z myślą o obecnych, młodych członkach zespołu, którzy o założycielce i patronce „Promnych”, zmarłej 35 lat temu Zofii Solarzowej, mogli posłuchać od starszych kolegów tworzących Zespół wiele lat temu i osobiście znających „Babulę” – jak była przez nich nazywana.

Licznie zgromadzonych „młodych” i „starszych” Promnych powitali organizatorzy konferencji: Radosław Puszyło, kierownik LZA „Promni” oraz Jarosław Kalinowski, poseł do Parlamentu Europejskiego i prezes Stowarzyszenia „Promni”, skupiającego byłych członków Zespołu. Spotkanie moderowała dr Iwona Błaszczak.

Konferencję rozpoczął wykład eksperta od wielu lat zajmującego się tematyką uniwersytetów ludowych prof. Tadeusza Pilcha pt. Uniwersytety ludowe – szkoła dla życia i szkołą życia. Nie sposób opisać historii polskich uniwersytetów ludowych bez udziału w nich Zofii i Ignacego Solarzów, prawdziwych pionierów, którzy próbowali przeszczepić na polski grunt ideę skandynawskich uniwersytetów ludowych. Profesor Pilch przybliżył zebranym fenomen, jakim w Danii, Norwegii, czy Szwecji pozostają uniwersytety ludowe. Od 180 lat istnieją w strukturach państw skandynawskich, cieszą się powszechną aprobatą społeczną i polityczną, wychowują kolejne pokolenia absolwentów (średnio 30% populacji Skandynawii to wychowankowie uniwersytetów ludowych) i niewątpliwie to między innymi albo przede wszystkim za ich przyczyną państwa nordyckie pozostają liderami światowych rankingów dotyczących zaawansowania technologicznego czy rozwoju humanistycznego społeczeństw. Jak podkreślał prof. Pilch, uniwersytety ludowe nie tylko pełnią funkcje rozwojowe, ale  tworzą wyjątkowe więzi międzyludzkie.

Historia uniwersytetów ludowych w Polsce jest zdecydowanie krótsza niż w Skandynawii i niestety bardziej skomplikowana. Uniwersytety ludowe w Polsce zazwyczaj nie mają dobrej prasy i nadzwyczaj często padają ofiarą polityki. Trudne koleje losów Zofii Solarzowej są tego najlepszym dowodem. Tymczasem, jak dowodził prof. Pilch, ona sama dystansowała się od polityki, a za prymat własnej działalności pedagogicznej uznawała rozwój duchowy, który stawiała nad kształceniem instrumentalnym, dobroć człowieka nad profesjonalizmem zawodowym, tolerancję nad walką polityczną, a wspólnotę i więzi międzyludzkie nad organizacyjny perfekcjonizm.

Wpływu nauczania skandynawskiego na uniwersytety ludowe w Polsce dotyczył także referat Ireneusza Łazarskiego, dawnego Promnego, którego uznać należy za gorliwego obrońcę idei przyświecających Zofii Solarzowej. Autor licznych publikacji dotyczących uniwersytetów ludowych słowem i piórem walczy ze szkodliwymi i fałszywymi tezami, jakie pojawiają się we współczesnej przestrzeni medialnej na temat Solarzowej. Krótki referat pt. W obronie Solarzowej nie pozostawia wątpliwości, że autor jest także wielkim orędownikiem skandynawskiego systemu nauczania, który Solarzowie próbowali przeszczepiać na grunt polski.

Najwięcej emocji (zwłaszcza wśród starszej części zgromadzonych) dostarczyła dyskusja wokół powstania zespołu „Promni” i pierwszych lat jego działalności. Dr Iwona Błaszczak skrupulatnie przepytała reprezentantów najstarszego pokolenia „Promnych” z ich wspomnień związanych z Zespołem. Refleksje Stanisława Kolbusza, pierwszego kierownika LZA Promni, oraz prof. Jana Rozbickiego, dawnego Promnego i również byłego kierownika Zespołu, wywołały wiele uśmiechów i przywołały mnóstwo wspomnień.

Stanisław Kolbusz podzielił się historiami z czasów powstawania Zespołu, wrócił do genezy nazwy, wyjaśniając dlaczego Promni nie są ludowym zespołem pieśni i tańca, tylko ludowym zespołem artystycznym (otwarcie na inne formy niż pieśń i taniec), i skąd nazwa „promni” (pierwsi, którzy w ruchu studenckim odważnie podejmują kwestię chłopską). Wrócił także wspomnieniami do najbardziej zapamiętanych profesorów, zwłaszcza tych o nietypowych metodach nauczania. Mówiąc o tym, że życie zespołowe wymaga poświęceń i wysuwa się na pierwszy plan – przed nauką i życiem rodzinnym, Stanisław Kolbusz przytoczył prawdziwy casus promnej pary – Kalinowscy musieli zmienić termin ślubu, gdyż kolidował z koncertami Promnych.

Na przestrzeni 50 lat istnienia Zespołu, takich „promnych” par, jak małżeństwo Aleksandry i Jarosława Kalinowskich, które zawiązały się w Zespole, naliczyć już można ponad 150. Wątek ten był obecny także w wypowiedzi prof. Jana Rozbickiego:

- Może będzie to nieskromne, ale ja nadal czuję się Promnym, tu się nic nie zmieniło. Tyle tylko, że upłynęło 46 lat, od kiedy byłem na ostatniej próbie. Co dali mi Promni - to kwestia perspektywy. Z perspektywy młodego człowieka, studenta, który trafił do zespołu, Babula przede wszystkim tworzyła fantastyczną atmosferę wspólnoty, potrafiła łączyć. Takie proste piosenki jak zwyczajna „Dobranocka” do tej pory tkwią w nas i będziemy je nucić do końca. Nie sposób tego zapomnieć. Z tego początku, który był w „Promnych”, jest Magda (żona profesora obecna na sali), jest trójka dzieci, jest szóstka wnuków. Początek był w Promnych – wspominał prof. Rozbicki.

O tym, jak wielką wartością jest wspólnota Promnych, najlepiej zdaje się świadczyć podsumowanie prof. Rozbickiego, który – choć życie zawodowe poświęcił przecież nauce, ze szczerością połączoną z nostalgią, przyznał: - Ja byłem w Promnych, a przy okazji studiowałem.

Wiele cennej wiedzy przyniosły również wypowiedzi zgromadzonych gości. Wyjaśniło się chociażby, dlaczego Promni mówili na Zofię Solarzową „Babula”. Odpowiedź okazała się prozaiczna - ot, na próby przychodziła z wnuczką, która tak na nią wołała, a że określenie „kierowniczka” etc. nie pasowało do osobowości pani Zofii, została właśnie Babulą.

Tego popołudnia nie tylko „młodzi” wiele dowiedzieli się o patronce Zespołu, którego są częścią. Także „starsi” mogli odkryć nowe i do tej pory nieznane wątki swojej „promnej” historii.

- Wzruszyłem się kilka razy podczas dzisiejszych wystąpień. Domyślam się, że młodzież, która za kilka tygodni będzie tańczyć na koncercie upamiętniającym 50. jubileusz Zespołu nie będzie czuć z tego powodu wzruszenia, podobnie jak my, będąc w ich wieku, nie wzruszaliśmy się, występując na koncercie z okazji 10-lecia zespołu.  Ale gdy spotkacie się za kilkadziesiąt lat, na przykład na jubileuszu 100-lecia zespołu Promni, będziecie szczerze wzruszeni i wdzięczni, że byliście jego częścią. Zobaczycie, że Promni to przygoda życia, która determinuje je pod każdym względem: zawodowym, koleżeńskim, rodzinnym – podsumował poseł Jarosław Kalinowski. Dziękując organizatorom i uczestnikom Konferencji, prezes Stowarzyszenia „Promni” zapowiedział drugą część konferencji, która odbędzie się na jesieni.

Konferencji towarzyszyła, dzięki uprzejmości dyrektora Janusza Gmitruka, prezentacja wystawy dotyczącej życia Zofii Solarzowej przygotowanej przez Muzeum Historii Polskiego Ruchu Ludowego.

W obliczu zablokowania przez Putina drogi przez Morze Czarne dla statków z Ukrainy, oczywistym było, że Unia Europejska musi pomóc Ukrainie, otwierając dla tranzytu swoje granice i umożliwiając tym samym dotarcie ukraińskiego zboża do państw, którym trudno się bez niego obejść. Unia nic w tym względzie nikomu nie narzucała, wszystkie państwa, w tym Polska, były zgodne, że trzeba otworzyć granice na towary z Ukrainy. Zresztą polski rząd uczestniczył w negocjacjach i przyjmował rozwiązania wdrażane przez Komisję Europejską. Pomysłem „korytarzy solidarnościowych”, którymi miał się odbywać tranzyt zboża z Ukrainy, chwalił się unijny komisarz ds. rolnictwa z nadania PiSu, Janusz Wojciechowski, a premier Morawiecki objawił się jako jeden z największych orędowników tego pomysłu.

Problem w tym, że „korytarze solidarnościowe” były i są fikcją. Od roku żaden korytarz nie powstał, zboże z Ukrainy wjeżdżało do naszego kraju, ale nie docierało do Afryki, tylko „rozpływało się” po Polsce i miesiącami destabilizowało nasz rynek, o czym rządzący doskonale wiedzieli, jednak udawali, że problem nie istnieje. Co więcej, okazało się, że Unia Europejska, by pomóc Ukrainie, zniosła cła, a polski rząd, by dać zarobić swoim, zniósł jakiekolwiek kontrole. Nowością jest tu termin „zboże techniczne”, który zaczął funkcjonować po tym, gdy w maju ubiegłego roku ministrowie rolnictwa Polski i Ukrainy, w towarzystwie komisarza Wojciechowskiego, podpisali porozumienie o ułatwieniach w przepływie towarów rolnych z Ukrainy do Polski. To porozumienie okazało się tragiczne w skutkach, bo „ułatwienia” okazały się być całkowitą rezygnacją z kontroli: skarbowych, celnych, fitosanitarnych, które są obowiązkiem państw członkowskich. Ktoś z premedytacją zadecydował o tym, by ich zaniechać. Nikt nie sprawdzał zboża tranzytowego, które stawało się „zbożem technicznym” pod kątem zawartości i ilości pestycydów zabronionych w Unii i innych parametrów związanych z jego przydatnością i zdrowotnością, a właśnie to zboże „przeistaczało się” w ziarno konsumpcyjne, trafiało do młynów i powstawał z niego chleb i makarony. Zjednoczona Prawica świadomie igra bezpieczeństwem żywnościowym Polaków i Europejczyków, choć jeszcze niedawno opowiadano niedorzeczności o tym, jak to opozycja zmusi wszystkich do jedzenia robaków.

Polscy rolnicy od miesięcy próbowali zwrócić uwagę na swoją coraz trudniejszą sytuację. Władza pozostawała głucha na ich rozpacz, a tych, którzy zapowiadali nadchodzący kataklizm, pomawiała o działalność na rzecz Putina. Jarosław Kaczyński zapewniał, że zboże ukraińskie nie jest żadnym zagrożeniem dla polskich rolników, a wicepremier i minister rolnictwa, Henryk Kowalczyk, namawiał, by nie sprzedawać zboża zaraz po żniwach, bo jego cena będzie rosła. Ceny drastycznie jednak spadły, koszty produkcji poszybowały, a Polskę zalało 50% tańsze ukraińskie zboże. Przyparty do ściany Kowalczyk arogancko przepraszał polskich rolników za to, że nie zrozumieli jego intencji. Przeprosiny nie pomogły, a Kowalczyk pożegnał się ze stanowiskiem ministra. Trudno jednak uznać tę dymisję za zasłużoną karę za bierność i okłamywanie rolników, Kowalczyk pozostał bowiem wicepremierem. Dowodzi to tylko, jak bardzo ta władza nie poczuwa się do odpowiedzialności za trwający kryzys. Obrazu moralnego zepsucia dopełnia galeria wiceministrów, których w resorcie rolnym jest aż siedmiu. Specjalistów rolnych ze świecą tam szukać, jest za to dziennikarz, jest politolog, jest też Janusz Kowalski, który zasłynął tym, że nie odróżnia żyta od pszenicy. Zresztą to właśnie wiceminister z ministerstwa jeszcze w listopadzie zapewniała, że resort na bieżąco monituje import zboża z Ukrainy. Nie zauważono wtedy nic niepokojącego. Skoro problem był wypierany w polskim rządzie, nic dziwnego, że nikt z polskich władz nawet palcem nie kiwnął, by zainteresować sprawą Komisję Europejską. Zresztą przedstawiciel Polski w tym gremium, nieformalnie uznawanym za europejski rząd, podobnie lekceważąco traktował sprawę ukraińskiego zboża, jak jego polscy koledzy ze Zjednoczonej Prawicy.

Jeszcze kilka tygodni temu, gdy na Komisji Rolnictwa Parlamentu Europejskiego pytałem Janusza Wojciechowskiego, co zamierza zrobić w sprawie problemu z ukraińskim zbożem, bagatelizował sprawę, sugerując, że ten problem za chwilę sam się rozwiąże, bo Ukraina produkuje coraz mniej zboża. W podobnym tonie odpowiedział w lutym na naszą, posłów w Parlamencie Europejskim, interpelację dotyczącą nieszczelności „korytarzy solidarnościowych”. Komisarz Wojciechowski przyznał, że na teren UE dociera 2 razy więcej zboża z Ukrainy niż przed wojną, ale… w zasadzie to dobrze, bo w wyniku spadku unijnej produkcji o 26 mln ton, na rynku unijnym jest zwiększone zapotrzebowanie na surowiec (!).

Musiało minąć 10 miesięcy, by Zjednoczona Prawica się obudziła i wreszcie zrozumiała, jak ogromny problem wywołała. Oczywiście, jak zwykle w przypadku tej władzy, od razu znajdują się winni katastrofy, ale jakoś nigdy nie są to politycy i urzędnicy Zjednoczonej Prawicy. Teraz, by zakamuflować własną nieudolność i uciec od odpowiedzialności, próbują zwrócić gniew rolnika na Unię Europejską.

Tymczasem od lipca leży w sejmowej zamrażarce projekt ustawy wniesiony przez PSL, a dotyczący wprowadzenia systemu kaucji na zboże, które z Ukrainy miało być przewożone przez Polskę. Zamiast się nad nim pochylić, rządzący kłamali, że kaucja będzie niezgodna z prawem unijnym. Prawo unijne oczywiście mają za nic, bo, gdy zboże się rozsypało, a swoi zarobili miliony, szeregowy poseł Jarosław Kaczyński niczym sułtan wyszedł na mównicę w Łysych koło Ostrołęki, by ogłosić, że zamyka polską, czyli unijną granicę na towary z Ukrainy. Była to zwykła zagrywka propagandowa, a od pamiętnej wizyty na Kurpiach kilkukrotnie zmieniła się pisowska koncepcja i rozporządzenia pisane na kolanie. Przedstawiane rozwiązania są zresztą coraz bardziej absurdalne, bo przecież transportowanie ochipowanego zboża pod eskortą, w kolumnach uprzywilejowanych i konwojach to już kompletna parodia. Tak transportuje się armaty i czołgi, a nie zboże. Poza tym nie zmienia to faktu, że polscy rolnicy zostali z pełnymi magazynami niesprzedawalnego ziarna, a za chwilę zaczną kolejne żniwa. Tego problemu nie da się zasypać pieniędzmi podatników.

Sytuacja, z jaką dzisiaj mierzy się polskie rolnictwo w kontekście napływu towarów z Ukrainy, to jedynie namiastka tego, co nas czeka, gdy wojna się skończy, a Ukraina obierze szybki kurs na wejście do Unii Europejskiej. Nasze duże gospodarstwa, czyli nawet kilkusethektarowe, są mikroskopijne względem wielkoobszarowych farm ukraińskich. Przed wybuchem wojny, Ukraina produkowała ok. 100 mln ton zbóż rocznie, z czego eksportowała na rynki światowe ok 40 mln - tyle, ile wynosi w dobrych latach cała roczna produkcja zboża w Polsce. Na pewno Ukrainę czekają przystosowawcze okresy przejściowe, które znamy z naszej drogi do struktur unijnych, ale polskie rolnictwo także wymaga przygotowania strukturalnego do nieuniknionej w przyszłości konkurencji ze strony Ukrainy. Niezbędne ku temu są inwestycje i modernizacja naszego rolnictwa. Do decydentów pisowskich to absolutnie nie dociera, skoro w Planie Strategicznym WPR na wszystkie inwestycje w polskie rolnictwo – w przetwórstwo, w magazyny, w maszyny itp. – na okres – bagatela – pięciu lat przeznaczyli jedynie 200 mln euro unijnych funduszy. Jak żenująco mała jest to kwota, najlepiej widać w zestawieniu z prawie dwoma miliardami euro, które PiS przesunął z II filaru WPR (środki na rozwój wsi i rolnictwa) do filaru I, czyli na dopłaty bezpośrednie. Połowa tych środków nie trafi zresztą do prawdziwych rolników, tylko do właścicieli gruntów rolnych, którzy produkcji rolniczej nie prowadzą. Ta grupa, o czym rząd nie informuje, w grudniu dostanie 30% niższe płatności. Jednak wtedy będzie już dawno po wyborach, więc i głosy wsi nie będą PiSowi i jego przystawkom potrzebne.

Jarosław Kalinowski

Poseł do Parlamentu Europejskiego