Kryzys praworządności w Polsce był głównym przedmiotem rozmów z udziałem Mateusza Morawieckiego podczas ostatniej sesji Parlamentu Europejskiego w Strasburgu. Polski premier wystąpił przed europarlamentarzystami - miał kolejną szansę, by wytłumaczyć, dlaczego nie wykonuje wyroków Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, do czego polski rząd jest zobligowany. Mógł także podjąć skuteczne działania, by wreszcie zostały uruchomione gigantyczne środki z Funduszu Odbudowy, którymi od dawna się chwali, i na które od miesięcy czekają polscy przedsiębiorcy, rolnicy, służba zdrowia. Mógł wreszcie udowodnić, że jego rząd nie zmierza do wyprowadzenia Polski z Unii Europejskiej, choć przecież przeczą temu i słowa, i działania polityków Zjednoczonej Prawicy.
Mateusz Morawiecki, choć sam o tę wizytę poprosił, niestety nie wykorzystał jej, by poprawić wizerunek i notowania Polski, tak bardzo zniszczone polityką jego rządu. Wystąpienie premiera w Parlamencie Europejskim ociekało butą i pokrzykiwaniem, którego celem ewidentnie była eskalacja konfliktu z Unią. Co więcej, choć Morawiecki wielokrotnie przekroczył czas swojego przemówienia, było ono w większości bardzo luźno związane z tematem. Polski premier zamiast o konkretach mówił o rajach podatkowych, o rosnących cenach gazu. Pokusił się nawet o wykład historyczny na temat tego, ile Polska wniosła do Europy. W międzyczasie ignorował bądź arogancko zwracał się do prowadzącego obrady, który kilkukrotnie kulturalnie zwracał premierowi uwagę, że czas jego przemówienia minął i prosi, by kończył. Morawiecki, podobnie jak szefowa Komisji Europejskiej, miał 10 minut na przedstawienie swoich racji. Tymczasem nie schodził z mównicy przez ponad 30 minut. To zachowanie kompletnie obce w murach Parlamentu Europejskiego, tu nikt nie jest przyzwyczajony do okazywania takiego braku szacunku względem zebranych. Przez ponad pół godziny w sprawie praworządności zdążyliśmy właściwie dowiedzieć się tylko, że z nią wszystko ok. Kłamstwa premiera potwierdzał aplauz towarzyszącej mu ciżby.
Premier oczywiście nie zająknął się na temat tego, że polscy sędziowie są nękani, zastraszani i karani za stosowanie się do prawa europejskiego – a haniebny wyrok Trybunału Konstytucyjnego jest jedynie próbą usankcjonowania tej praktyki. Nie przedstawił zgromadzonym faktów, które są jasne – polski rząd od kilku lat próbuje wziąć pod but polskich sędziów, próby kompletnego upolitycznienia sądownictwa nazywa „reformą”, a wprowadza tę „reformę” z wielokrotnym pogwałceniem konstytucji. Wcześniej, także z pogwałceniem prawa, zagwarantował sobie usłużność Trybunału Konstytucyjnego, który teraz na życzenie władzy wydaje wyroki, jakich władza sobie życzy. Premier nie pochwalił się przed Europą, że cieszy się takimi luksusami; że wystarczy zadzwonić do pani prezes, którą zdolności kulinarne wyniosły na stanowisko najważniejszego sędziego konstytucyjnego, by okazało się, że największe ustawowe bezeceństwa są zgodne z konstytucją. Nie zawsze było tak luksusowo. Zanim PiS obsadził Trybunał miernymi, ale wiernymi, bywało, że ten orzekał nie po myśli rządzących. I na tę przeszkodę PiS znalazł sposób. Wymyślili, że Beata Kempa jako szefowa kancelarii premiera będzie (łamiąc prawo) blokować publikację wyroków, które się partii nie podobają. Do dziś włos jej z głowy nie spadł z tego powodu. Na szczęście bowiem (dla Kempy), śledztwo w tej sprawie zostało umorzone, bo PiS zdążył podporządkować sobie prokuraturę. Może jednak dobrze, że Morawiecki nie chwalił się w swoim przemówieniu tym, jak upolityczniona prokuratura gwarantuje bezkarność pisowcom i ich akolitom, bo zamiast 30 minut, musiałby przemawiać 30 godzin, a i tak nie wymieniłby wszystkich przykładów „praworządności” w rozumieniu PiSu.
Czy inni europejscy politycy mogą pochwalić się takimi osiągnięciami na niwie troski o „praworządność” w swoich krajach? Czy w innych krajach też są tak niezależni od władzy sędziowie jak Krystyna Pawłowicz, której nieskrępowana niczym bezstronność i obiektywizm pozwalają komentować debatę w Parlamencie słowami „sfora atakuje Polskę i po niemiecku poucza”?
Gwoli sprostowania słów sędzi Pawłowicz należy nadmienić, że po niemiecku premier na pewno był chwalony podczas rzeczonej debaty. Konfrontacyjna wypowiedź Morawieckiego spotkała się mianowicie z gorącym aplauzem niemieckich nacjonalistów z AfD. Oprócz nich i rzecz jasna EKR (czyli frakcji, w której jest PiS), Morawieckiego wspierali francuscy nacjonaliści z Frontu Narodowego i włoscy faszyści od Salviniego - wszyscy znani z sympatii do Putina, podejrzewani o nielegalne finansowanie przez Rosjan, a zarazem najwięksi przeciwnicy Unii Europejskiej, którzy są w Parlamencie po to, by ją osłabiać i niszczyć. Nic dziwnego, że wystąpienie Morawieckiego wzbudziło ich uznanie. Nie pierwszy raz prawdziwe okazuje się stare przysłowie: pokaż mi swoich przyjaciół a powiem ci, kim jesteś.
Wszyscy inni, czyli ponad 530 posłów, nie uwierzyło kłamstwom polskiego premiera. Dali temu wyraz w krótkich wystąpieniach po przemówieniu Morawieckiego. O ile jednak wiem, śledzący debatę w polskiej tzw. telewizji publicznej nie mieli możliwości poznać nieprzychylnych rządowi argumentów, których była miażdżąca większość, gdyż funkcjonariusze tej rządowej tuby propagandowej za słuszne uznali wyciszenie głosów rządowi przeciwnych – widz, owszem, oglądał przemawiających europosłów, ale nie miał możliwości usłyszeć, co mają do powiedzenia; zamiast tego zmuszony był słuchać mądrości „ekspertów” komentujących dyskusję w TVP.
Widz mógł więc nie usłyszeć, że większość posłów do Parlamentu Europejskiego stanęła w obronie Polski i Polaków, których prawa gwałci rząd Zjednoczonej Prawicy. Od świetnie zorientowanych w polityce europejskiej i sytuacji w Polsce europosłów Mateusz Morawiecki usłyszał, że nie rozumie Unii Europejskiej, że manipuluje Polakami i zagraża nie tylko polskiemu, ale unijnemu bezpieczeństwu i stabilności. Posłowie mówili wprost, że nie godzą się na finansowanie unijnymi pieniędzmi autorytarnych działań polskiego rządu. Byli też tacy, którzy zwrócili uwagę na analogię do wydarzeń, które zapoczątkowały brexit (którego przecież też miało nie być). Jak słusznie zauważyła hiszpańska europosłanka, Iratxe Garcia Perez, w przeciwieństwie do dyktatur Unia Europejska opiera się na prawie, które jest równe wobec wszystkich, „dlatego jeśli ktoś grozi, że nie będzie przestrzegał zasad, sam staje w drzwiach wyjściowych. Nikt go nie wyrzuca”. Jeszcze bardziej jasne i dosadne były słowa szefowej Komisji skierowane do Morawieckiego na koniec dyskusji: „odtworzyć niezależność wymiaru sprawiedliwości, zlikwidować Izbę Dyscyplinarną, przywrócić do pracy bezprawnie zwolnionych sędziów. Proszę to uczynić”. W skrócie: wykonać wyroki europejskiego Trybunału Sprawiedliwości.
Kończąc wizytę w PE, Mateusz Morawiecki niby obiecał zgromadzonym, że nielegalna Izba Dyscyplinarna zostanie zlikwidowana, ale chyba nikt, kto zdążył poznać metody działania rządzących nie ma wątpliwości, że jest to albo blef, albo zapowiedź kolejnych wątpliwych moralnie kombinacji. Nie trzeba było zresztą długo czekać na nowe dowody tego, że ten rząd trudno traktować poważnie. Jak bowiem inaczej traktować desperackie wypowiedzi premiera, który już kilka dni po spotkaniach unijnych zaczął stawiać siebie w roli niewinnej ofiary i twierdzić, że Komisja Europejska przystawia Polsce (czy raczej rządowi) pistolet do głowy? Do tego bredzi, że KE może rozpocząć III wojnę światową. Okazuje się, że w przypadku premiera Morawieckiego o wiele łatwiej jest machać słowną szabelką i odzierać nasz kraj z resztek narodowej powagi niż usiąść do rozmowy z koalicyjnym kolegą, Zbigniewem Ziobro, i zastanowić się nad tym, jak odkręcić prawne zło, do którego doprowadzili.
Jarosław Kalinowski
Poseł do Parlamentu Europejskiego