W obliczu zablokowania przez Putina drogi przez Morze Czarne dla statków z Ukrainy, oczywistym było, że Unia Europejska musi pomóc Ukrainie, otwierając dla tranzytu swoje granice i umożliwiając tym samym dotarcie ukraińskiego zboża do państw, którym trudno się bez niego obejść. Unia nic w tym względzie nikomu nie narzucała, wszystkie państwa, w tym Polska, były zgodne, że trzeba otworzyć granice na towary z Ukrainy. Zresztą polski rząd uczestniczył w negocjacjach i przyjmował rozwiązania wdrażane przez Komisję Europejską. Pomysłem „korytarzy solidarnościowych”, którymi miał się odbywać tranzyt zboża z Ukrainy, chwalił się unijny komisarz ds. rolnictwa z nadania PiSu, Janusz Wojciechowski, a premier Morawiecki objawił się jako jeden z największych orędowników tego pomysłu.
Problem w tym, że „korytarze solidarnościowe” były i są fikcją. Od roku żaden korytarz nie powstał, zboże z Ukrainy wjeżdżało do naszego kraju, ale nie docierało do Afryki, tylko „rozpływało się” po Polsce i miesiącami destabilizowało nasz rynek, o czym rządzący doskonale wiedzieli, jednak udawali, że problem nie istnieje. Co więcej, okazało się, że Unia Europejska, by pomóc Ukrainie, zniosła cła, a polski rząd, by dać zarobić swoim, zniósł jakiekolwiek kontrole. Nowością jest tu termin „zboże techniczne”, który zaczął funkcjonować po tym, gdy w maju ubiegłego roku ministrowie rolnictwa Polski i Ukrainy, w towarzystwie komisarza Wojciechowskiego, podpisali porozumienie o ułatwieniach w przepływie towarów rolnych z Ukrainy do Polski. To porozumienie okazało się tragiczne w skutkach, bo „ułatwienia” okazały się być całkowitą rezygnacją z kontroli: skarbowych, celnych, fitosanitarnych, które są obowiązkiem państw członkowskich. Ktoś z premedytacją zadecydował o tym, by ich zaniechać. Nikt nie sprawdzał zboża tranzytowego, które stawało się „zbożem technicznym” pod kątem zawartości i ilości pestycydów zabronionych w Unii i innych parametrów związanych z jego przydatnością i zdrowotnością, a właśnie to zboże „przeistaczało się” w ziarno konsumpcyjne, trafiało do młynów i powstawał z niego chleb i makarony. Zjednoczona Prawica świadomie igra bezpieczeństwem żywnościowym Polaków i Europejczyków, choć jeszcze niedawno opowiadano niedorzeczności o tym, jak to opozycja zmusi wszystkich do jedzenia robaków.
Polscy rolnicy od miesięcy próbowali zwrócić uwagę na swoją coraz trudniejszą sytuację. Władza pozostawała głucha na ich rozpacz, a tych, którzy zapowiadali nadchodzący kataklizm, pomawiała o działalność na rzecz Putina. Jarosław Kaczyński zapewniał, że zboże ukraińskie nie jest żadnym zagrożeniem dla polskich rolników, a wicepremier i minister rolnictwa, Henryk Kowalczyk, namawiał, by nie sprzedawać zboża zaraz po żniwach, bo jego cena będzie rosła. Ceny drastycznie jednak spadły, koszty produkcji poszybowały, a Polskę zalało 50% tańsze ukraińskie zboże. Przyparty do ściany Kowalczyk arogancko przepraszał polskich rolników za to, że nie zrozumieli jego intencji. Przeprosiny nie pomogły, a Kowalczyk pożegnał się ze stanowiskiem ministra. Trudno jednak uznać tę dymisję za zasłużoną karę za bierność i okłamywanie rolników, Kowalczyk pozostał bowiem wicepremierem. Dowodzi to tylko, jak bardzo ta władza nie poczuwa się do odpowiedzialności za trwający kryzys. Obrazu moralnego zepsucia dopełnia galeria wiceministrów, których w resorcie rolnym jest aż siedmiu. Specjalistów rolnych ze świecą tam szukać, jest za to dziennikarz, jest politolog, jest też Janusz Kowalski, który zasłynął tym, że nie odróżnia żyta od pszenicy. Zresztą to właśnie wiceminister z ministerstwa jeszcze w listopadzie zapewniała, że resort na bieżąco monituje import zboża z Ukrainy. Nie zauważono wtedy nic niepokojącego. Skoro problem był wypierany w polskim rządzie, nic dziwnego, że nikt z polskich władz nawet palcem nie kiwnął, by zainteresować sprawą Komisję Europejską. Zresztą przedstawiciel Polski w tym gremium, nieformalnie uznawanym za europejski rząd, podobnie lekceważąco traktował sprawę ukraińskiego zboża, jak jego polscy koledzy ze Zjednoczonej Prawicy.
Jeszcze kilka tygodni temu, gdy na Komisji Rolnictwa Parlamentu Europejskiego pytałem Janusza Wojciechowskiego, co zamierza zrobić w sprawie problemu z ukraińskim zbożem, bagatelizował sprawę, sugerując, że ten problem za chwilę sam się rozwiąże, bo Ukraina produkuje coraz mniej zboża. W podobnym tonie odpowiedział w lutym na naszą, posłów w Parlamencie Europejskim, interpelację dotyczącą nieszczelności „korytarzy solidarnościowych”. Komisarz Wojciechowski przyznał, że na teren UE dociera 2 razy więcej zboża z Ukrainy niż przed wojną, ale… w zasadzie to dobrze, bo w wyniku spadku unijnej produkcji o 26 mln ton, na rynku unijnym jest zwiększone zapotrzebowanie na surowiec (!).
Musiało minąć 10 miesięcy, by Zjednoczona Prawica się obudziła i wreszcie zrozumiała, jak ogromny problem wywołała. Oczywiście, jak zwykle w przypadku tej władzy, od razu znajdują się winni katastrofy, ale jakoś nigdy nie są to politycy i urzędnicy Zjednoczonej Prawicy. Teraz, by zakamuflować własną nieudolność i uciec od odpowiedzialności, próbują zwrócić gniew rolnika na Unię Europejską.
Tymczasem od lipca leży w sejmowej zamrażarce projekt ustawy wniesiony przez PSL, a dotyczący wprowadzenia systemu kaucji na zboże, które z Ukrainy miało być przewożone przez Polskę. Zamiast się nad nim pochylić, rządzący kłamali, że kaucja będzie niezgodna z prawem unijnym. Prawo unijne oczywiście mają za nic, bo, gdy zboże się rozsypało, a swoi zarobili miliony, szeregowy poseł Jarosław Kaczyński niczym sułtan wyszedł na mównicę w Łysych koło Ostrołęki, by ogłosić, że zamyka polską, czyli unijną granicę na towary z Ukrainy. Była to zwykła zagrywka propagandowa, a od pamiętnej wizyty na Kurpiach kilkukrotnie zmieniła się pisowska koncepcja i rozporządzenia pisane na kolanie. Przedstawiane rozwiązania są zresztą coraz bardziej absurdalne, bo przecież transportowanie ochipowanego zboża pod eskortą, w kolumnach uprzywilejowanych i konwojach to już kompletna parodia. Tak transportuje się armaty i czołgi, a nie zboże. Poza tym nie zmienia to faktu, że polscy rolnicy zostali z pełnymi magazynami niesprzedawalnego ziarna, a za chwilę zaczną kolejne żniwa. Tego problemu nie da się zasypać pieniędzmi podatników.
Sytuacja, z jaką dzisiaj mierzy się polskie rolnictwo w kontekście napływu towarów z Ukrainy, to jedynie namiastka tego, co nas czeka, gdy wojna się skończy, a Ukraina obierze szybki kurs na wejście do Unii Europejskiej. Nasze duże gospodarstwa, czyli nawet kilkusethektarowe, są mikroskopijne względem wielkoobszarowych farm ukraińskich. Przed wybuchem wojny, Ukraina produkowała ok. 100 mln ton zbóż rocznie, z czego eksportowała na rynki światowe ok 40 mln - tyle, ile wynosi w dobrych latach cała roczna produkcja zboża w Polsce. Na pewno Ukrainę czekają przystosowawcze okresy przejściowe, które znamy z naszej drogi do struktur unijnych, ale polskie rolnictwo także wymaga przygotowania strukturalnego do nieuniknionej w przyszłości konkurencji ze strony Ukrainy. Niezbędne ku temu są inwestycje i modernizacja naszego rolnictwa. Do decydentów pisowskich to absolutnie nie dociera, skoro w Planie Strategicznym WPR na wszystkie inwestycje w polskie rolnictwo – w przetwórstwo, w magazyny, w maszyny itp. – na okres – bagatela – pięciu lat przeznaczyli jedynie 200 mln euro unijnych funduszy. Jak żenująco mała jest to kwota, najlepiej widać w zestawieniu z prawie dwoma miliardami euro, które PiS przesunął z II filaru WPR (środki na rozwój wsi i rolnictwa) do filaru I, czyli na dopłaty bezpośrednie. Połowa tych środków nie trafi zresztą do prawdziwych rolników, tylko do właścicieli gruntów rolnych, którzy produkcji rolniczej nie prowadzą. Ta grupa, o czym rząd nie informuje, w grudniu dostanie 30% niższe płatności. Jednak wtedy będzie już dawno po wyborach, więc i głosy wsi nie będą PiSowi i jego przystawkom potrzebne.
Jarosław Kalinowski
Poseł do Parlamentu Europejskiego