„To kwestia dni, kiedy lista firm, które zarobiły na imporcie zboża z Ukrainy, zostanie opublikowana” – grzmiał nowo powołany minister rolnictwa, Robert Telus. Tych dni minęło już ponad 160, a zbożowi hochsztaplerzy wciąż pozostają anonimowi. Tak odważny w swych deklaracjach na początku sprawowania urzędu następca zdymisjonowanego z powodu kryzysu zbożowego Henryka Kowalczyka dziś kluczy jak typowy przedstawiciel PiS. Okazało się, że władza jednak nie może listy opublikować, pojawiło się wiele przeszkód. Gdy trzeba chronić swoich, obowiązuje „tajemnica handlowa”, „tajemnica skarbowa”, „sprawa prokuratury”.
Podobne rozchwianie i niemoc wyłaniają się z wszelkich pozorowanych działań, jakie na użytek propagandy proponują rządzący. W kwietniu Jarosław Kaczyński, nieformalny przywódca narodu, ogłaszał „zdecydowaną i twardą” decyzję o absolutnym zakazie przywozu jakichkolwiek produktów z Ukrainy. Prężenie muskułów trwało zaledwie kilkanaście dni, po czym rządzący po cichutku wycofywali kolejne zakazy. Co ciekawe kilka tygodni później europosłowie PiS głosowali w Parlamencie Europejskim za przedłużeniem o rok bezcłowego handlu z Ukrainą. Czy można domagać się zakazu importu, a jednocześnie opowiadać się za tym, by był bezcłowy? – PiS nie raz udowodnił, że zdolny jest nie do takich godzących w zdrowy rozum szpagatów. Równie niezdecydowany jest oddelegowany przez PiS unijny komisarz ds. rolnictwa Janusz Wojciechowski, który w lutym, gdy nasi rolnicy alarmowali, że ukraińskie ziarno zalewa rynek, twierdził, że zboże z Ukrainy jest pożądane na europejskim rynku, ale od miesięcy kluczy w sprawie rozwiązania kryzysów, jakie ukraińskie zboże i inne produkty generują na europejskim, zwłaszcza polskim rynku.
Problem przestaje być klarowny i coraz trudniej nadążyć za rozwojem sytuacji. Od początku była mowa o pomocy Ukrainie w zorganizowaniu tranzytu towarów, które nie mogły być dostarczone na rynki docelowe ze względu na zablokowanie przez Rosję tradycyjnych dróg transportu przez Morze Czarne. W tym celu miały powstać korytarze solidarnościowe między innymi przez Polskę i nie budziło to niczyich sprzeciwów. Jednak polski rząd nawet tak prostej rzeczy jak zorganizowanie sprawnego tranzytu niestety nie był w stanie zorganizować. Artykuły rolno-spożywcze, które miały tylko przejechać przez nasz kraj, zalały Polskę i doprowadziły do ogromnego kryzysu w naszym rolnictwie.
Przez wiele miesięcy rządzący nie zrobili absolutnie nic, by skutecznie i bez szkody dla polskich rolników i stosunków polsko-ukraińskich rozwiązać problem z zalewającymi Polskę produktami z Ukrainy i udrożnić tranzyt – nie zainwestowali w infrastrukturę, nie zwiększyli taboru ani przepustowości terminali, nie zakupili kontenerów. Nawet obiecane przez Amerykanów silosy, które miały być budowane w pobliżu granicy z Ukrainą pozostają sukcesami na papierze. Dla porównania o wiele mniejsza i słabsza od Polski Rumunia, zmagająca się z podobnymi problemami jak my, zainwestowała środki unijne w rozbudowę portu w Konstancy, poprawiła stan techniczny szlaków kolejowych, buduje nowe drogi dojazdowe do portu, kształci pilotów łodzi motorowych i prowadzi prace na Dunaju, by z rzeki korzystało więcej barek. Docelowo port ma być w stanie przewozić do 4 mln ton zboża miesięcznie, co de facto rozwiązałoby problem z ukraińskim ziarnem. Rumuni jeszcze na tym dobrze zarobią. Inwestycje w polską infrastrukturę transportową także są koniecznością. Nie tylko ze względu na wojnę na Ukrainie, która nie wiadomo kiedy się skończy. Polska staje się jednym z największych eksporterów zboża. Powinno więc być to zrobione dla polskiej gospodarki, a przede wszystkim w interesie polskich rolników.
Tymczasem najnowszy pomysł polskiego ministra rolnictwa to scedowanie kontroli zboża tranzytowanego przez Polskę na naszych partnerów z Litwy – czyli zboże z Ukrainy przejedzie przez Polskę, trafi do Kłajpedy, Litwini sprawdzą jego jakość, a jak się okaże nieakceptowalna? Wróci do Polski? Jak można chwalić się rezygnacją z kontroli jakościowej, gdy w naszym kraju funkcjonuje pięć różnych inspekcji zajmujących się kontrolą żywności? Lepiej oddać prerogatywy innym państwom niż doinwestować i unowocześnić polskie służby kontrolne? Przecież od tego zaczął się problem – to Polska wystąpiła przed szereg i zaniechała jakościowego sprawdzania wwożonych do naszego kraju (i do Unii Europejskiej) produktów z Ukrainy. Wiosną 2022 roku zrobili wszystko, by maksymalnie upłynnić wwóz towarów ukraińskich. To wtedy pojawiło się „zboże techniczne”, a razem z nim rozpoczęło się eldorado dla wszelkiej maści spekulantów i rozpoczął się dramat polskich rolników.
Ten dramat trwa, a mimo to dobre samopoczucie nie opuszcza pisowskich decydentów. Problemem jest nie tylko nieszczelny tranzyt. Obecnie na agendzie jest embargo na import artykułów rolno-spożywczych z Ukrainy na teren Unii Europejskiej, w tym także Polski. Jesteśmy częścią wspólnego rynku. Odpowiadając na problemy rolników z krajów przyfrontowych, w maju Komisja Europejska wprowadziła zakaz importu określonych produktów rolnych z Ukrainy do Bułgarii, Węgier, Polski, Rumunii i Słowacji. Tranzyt cały czas był dozwolony. Embargo obowiązywało do 15 września. Polski rząd miał 5 miesięcy na rozmowy, przekonywanie do swoich racji, budowanie sojuszy i tłumaczenie unijnym partnerom, że w narodowym polskim interesie jest ochrona naszego rolnictwa i embargo powinno zostać przedłużone. PiS intensywnie macha szabelką na polskim podwórku, popisując się przed swoim elektoratem, ale gdy potrzeba ciężkiej pracy, mądrej i skutecznej dyplomacji na niwie brukselskiej, to ich ułańska fantazja gdzieś znika, a ręce okazują się mieć związane. Nie potrafią nawet wypracować jasnego spójnego stanowiska (vide: głosowanie nad bezcłowym handlem z Ukrainą). Zresztą jak negocjować z partnerami, na których PiS nieustannie pokrzykuje i obraża?
Komisja Europejska, w której – podkreślmy - Polska ma swojego przedstawiciela z PiS, uznała, że państwa przyfrontowe poradziły sobie z problemem i zniosła embargo, więc polski rząd samowolnie i wbrew unijnemu prawu wprowadził własny zakaz. W odpowiedzi Ukraina weszła na drogę prawną i wniosła skargę do Światowej Organizacji Handlu. I tu po raz kolejny objawiła się indolencja rządzących, którzy zamiast rozmawiać i używać dyplomacji, zaczęli obrażać. Polska, która jeszcze niedawno była przykładem dla świata i chwaliła się gościnnością swoich obywateli, którzy otworzyli swoje domy dla Ukraińców, obecnie uprawia „polityczne szmalcownictwo” – nie jest to moje określenie, ale polityka Zjednoczonej Prawicy, byłego ministra spraw zagranicznych, Jacka Czaputowicza. Powiedział zresztą więcej: „są państwa silne jak lwy, są państwa przebiegłe jak lisy i są państwa jak hieny i szakale. I my prowadzimy taką politykę hien i szakali”. Potwierdza to niefortunna – delikatnie mówiąc - wypowiedź prezydenta Dudy, który stwierdził, że Ukraina zachowuje się jak tonący, który chwyta się brzytwy. Takich tanich retorycznych antyukraińskich chwytów PiS chwyta się akurat przed wyborami, gdy walczy o głosy z radykalną Konfederacją. Nie tylko antyukraińskość zaczęła nagle łączyć te dwie formacje. PiS coraz śmielej twierdzi, że to Zachód, czyli Unia Europejska, jest większym zagrożeniem dla Polski niż Wschód, czyli Putin.
Wiadomo, że międzynarodowe zobowiązania nic nie znaczą dla rządu Zjednoczonej Prawicy, są gotowi pogwałcić każdą umowę, bo najważniejszy jest pospolity interes partyjny. Takim interesem kieruje się obecne kierownictwo ministerstwa spraw zagranicznych. Minister Rau ostentacyjnie zlekceważył udział w spotkaniu ministrów spraw zagranicznych UE w Kijowie. W tym samym czasie ponoć chorował na covid, ale wirus nie przeszkodził mu w uczestnictwie w konwencji PiSu. Polscy przedstawiciele nie byli także obecni na spotkaniu prezydenta Zelenskiego z firmami zbrojeniowymi, na którym omawiano perspektywy partnerstwa i wspólnej produkcji broni. Polska zignorowała zaproszenie, z którego skorzystali Czesi, Turcy, Szwedzi czy Niemcy. Tak się działa na szkodę polskich firm, które mogłyby zawrzeć korzystne kontrakty. A i tak minister Rau stwierdzi, że to tylko „okres dekoniunktury” w relacjach Polski z Ukrainą.
Powiedzieć, że polska dyplomacja jest nieudolna, to nic nie powiedzieć. Sprowadzona do machania szabelką na oślep, jest szkodliwa dla naszych narodowych interesów. Warto też mieć na uwadze, że prężenie muskułów to zwykle przejaw słabości.
Jarosław Kalinowski
Poseł do Parlamentu Europejskiego